Wenecja po mojemu
Kocham Wenecję miłością absolutną. A zaczęło się od moich 18 urodzin. Moja Mama zapytała mnie, czy wolę huczną imprezę czy wspólny wyjazd do Włoch, i nie musiała długo czekać na odpowiedź. Ale pamiętajcie, że to był 1995 rok. Zero internetu. Drogie loty. Granice. No i listopad, co w naszym klimacie średnio sprzyja długim podróżom.
Ale – jak wiadomo – dla chcącego nic trudnego: mama skserowała kilka kartek z książki telefonicznej w ambasadzie Włoch, ja zadzwoniłam, rezerwując hotel na dwie pierwsze noce (Hotel Rialto dawał nadzieję na to, że łatwo go znajdziemy, choć był drogi jak na nasze możliwości), kupiłyśmy bilety na rejsowy autokar, wymieniłyśmy złotówki na liry i ruszyłyśmy w dwudziestoczterogodzinną podróż.
Hotel okazał się wspaniały, mimo że miał okno na odrapaną (ale jakże malowniczo) ścianę sąsiedniego palazzo. Postanowiłyśmy jednak po dwóch dniach przeprowadzić się do nieco tańszego lokum, bo szybko policzyłyśmy, że zostając w Rialto, będziemy mieć co prawda tysiące lirów, ale wystarczą nam one na skromne panini i nic więcej. A dzięki tańszemu hotelowi zaoszczędzimy na małe zakupy. Wybrałyśmy Hotel Orion, który – choć maleńki i skromny – miał niezwykły stolik w sali śniadaniowej. Nie dość, że mieścił się w łączniku między dwoma budynkami, to jeszcze był w wykuszu, tuż obok okna, które wychodziło na sklep Cartiera. A tam, co rano, eleganccy sprzedawcy, w białych rękawiczkach wywieszali na wystawie kolie, kolczyki i bransoletki. A my patrzyłyśmy na to z podziwem, chrupiąc sucharki z paczki posmarowane dżemem z jednorazowych kubeczków i popijając kawusią.
Przed wyjazdem uprzedziłam mamę, że ja żadnej sjesty nie uznaję i zamierzam dreptać po Wenecji od rana do wieczora, ale okazało się, że Wenecja szybko narzuciła mi swój rytm. Nawet w chłodnym listopadzie koło południa zamykało się dosłownie wszystko i przyjemnie było wrócić na dwie godzinki do hotelu, żeby chwilę odpocząć, wyciągnąć nogi i zdrzemnąć się minutkę.
Ani ja, ani mama nie zwiedzałyśmy Wenecji w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Przez cały tydzień po prostu włóczyłyśmy się tam, gdzie nas oczy poniosły. Zrobiłyśmy wycieczkę na Murano, popłynęłyśmy na Lido, ale wszystko na luzie, w swoim tempie, spokojnie i bez pośpiechu i „zaliczania” kolejnych turystycznych atrakcji.
Na jedzeniu też trochę oszczędzałyśmy, co wieczór wybierając się do małego baru, w którym piłyśmy Martini Bianco i zjadałyśmy po panino z gotowaną szynką i serem. A późnym wieczorem chłonęłyśmy kolorową, głośną, rozśpiewaną włoską telewizję.
Pod koniec liceum bardzo interesowałam się modą i dosłownie rzut oka na zdjęcie z wybiegu wystarczył mi, żeby powiedzieć, jaki projektant uszył daną kreację. Podziwianie witryn sklepowych było więc ważną częścią wyjazdu, a najbardziej doniosłym momentem był wybór prezentu urodzinowego w butiku Versace (bo to był mój ulubiony projektant z tamtych czasów). Brzmi nieźle, ale realia były takie, że astronomiczna z naszego punktu widzenia kwota 100 dolarów przeznaczona na ten zakup u Versace oczywiście nie wystarczyła prawie na nic. Wybrałam więc pięknie wydaną książkę „Vanitas”, którą z przyjemnością przeglądam do dziś, a przesympatyczne sprzedawczynie, widząc dziewczę z Polski wielkimi oczami podziwiające skarby na półkach, dołożyły mi do zakupu dwa potężne katalogi, piękną torbę do zapakowania wszystkich wydawnictw (przysięgam, miałam ją do niedawna) i wszystkie możliwe próbki.
Podróżowałam do Wenecji bardzo wiele razy. Zwykle z okazji swoich urodzin. Z każdą kolejną podróżą mówiłam lepiej po włosku, więc coraz lepiej się tam czułam. Zawsze jednak były to podróże późną jesienią, kiedy ruch turystyczny słabnie choć odrobinę, kiedy uliczki trochę pustoszeją, a tempo życia zwalnia. Kocham taką chłodną, mroczną, pustawą Wenecję. Jej potęga i urok są wtedy jeszcze mocniejsze. Jeszcze mocniej czuć historię, której świadkiem i bohaterem było to miasto. Jeszcze dobitniej czuje się też, że jest bardzo kruche i że nie będzie wieczne. Jeśli na to pozwolicie, Wenecja będzie dla Was właśnie taka, ale żeby zobaczyć ją w tym świetle, trzeba zostać w niej na kilka nocy, przyjechać, kiedy turystów jest mniej, i wybrać się w miejsca dalekie od popularnych szlaków.
Wenecja bardzo się zmieniła, od kiedy byłam tam po raz pierwszy. Niestety na gorsze. Masowa, szybka turystyka odcisnęła na niej swoje piętno. Ale magia jest w niej nadal. Dlatego bardzo żałuję, że nie mogłam wybrać się tam kilka miesięcy temu, kiedy Włochy powolutku zaczęły się otwierać, ale były jeszcze uśpione i puste. Oglądałam wtedy namiętnie relacje Natalii Szcześniak na Instagramie (@natalia_aiagi), która codziennie pokazywała to niezwykłe, puste miasto, i bardzo zazdrościłam jej, że może podziwiać Wenecję w takiej odsłonie.
Mój dom, choć na wskroś mazowiecki, pełen jest Wenecji. Pamiątek, które z niej przywiozłam, książek i albumów, zdjęć i rysunków. I tęsknię za późnojesienną Wenecją, marząc, żeby jeszcze nie raz spędzić w niej swoje urodziny, racząc się przysmakiem dostępnym tylko wczesną wiosną i późną jesienią, czyli małymi krabami bez skorupek, które nazywają się moeche i które zajadam w małej, zapyziałej knajpce na Lido.
A na koniec zostawiam Was z niezwykłym teledyskiem, który oglądam zawsze, kiedy tęskno mi do Wenecji (czyli bardzo często), na którym Zucchero na środku kompletnie pustego Placu św. Marka śpiewa „Il volo”, jedną z moich ulubionych piosenek.
Dajcie się ponieść magii Wenecji i jeśli tylko będziecie mieli okazję, zobaczcie ją naprawdę, a nie zwiedzajcie jak muzeum!