Historia pewnej marynarki
Kiedy pisałam „Pozamiatane”, była pełnia lata: siedziałam na tarasie pod kwitnącą wisterią (tak, tak, brzmi poetycko, ale właśnie tak było), żeby choć trochę osłodzić sobie to, że zamiast w piękne dni korzystać z leżaka, klepię w klawiaturę. Pracowałam jak mróweczka, jedynie od czasu do czasu robiąc sobie przerwy na przeglądanie Instagrama i zaglądanie na jedno z moich ulubionych kont. Prowadzi je Luca Rubinacci, potomek słynnej neapolitańskiej rodziny krawców. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go na zdjęciach Scotta Schumana (The Sartorialist, TUTAJ link do jego konta na Instagramie), byłam oczarowana jego uśmiechem i swobodną, nonszalancką, ale bardzo klasyczną, włoską elegancją. Pewnego dnia moją uwagę przykuło zdjęcie kobiety (przyszłej żony samego Luki), która miała na sobie obłędną granatową dwurzędową marynarkę z przepiękną jedwabną poszewką bogatą w ornamenty. Pomyślałam wtedy: „Jeśli ta książka będzie sukcesem, to w nagrodę zafunduję sobie właśnie taką marynarkę”! Ale to było jakieś mgliste, odległe marzenie i nie myślałam o nim jakoś poważnie.
Minęło parę lat, „Pozamiatane” pozamiatało, a ja pomyślałam, że chyba naprawdę zasłużyłam na nagrodę. Na początku 2020 roku pojechaliśmy więc do Włoch i zatrzymaliśmy się w Como, skąd do Mediolanu jest już rzut kamieniem. Pracowałam wtedy już nad kolejną książką, „Podaj dalej”, i nie wiedziałam jeszcze, że w podróż wybraliśmy się już nie we troje, ale we czworo… Kilka tygodni wcześniej umówiłam się na pierwsze spotkanie z Luką w pięknym butiku przy via Gesu. Palazzo, w którym mieści się mediolańska siedziba Rubinacci mieści się w sercu Quadrilatero della moda, dzielnicy, w której znajdują się wszystkie najwspanialsze butiki modowe. Umoszczony między genialną restauracją Il Salumaio (z obłędnym dziedzińcem wyłożonym małymi kamykami) a pachnącym luksusem sklepem – mydlarnią Acqua di Parma sklep składa się z kilku obszernych pomieszczeń, do których wchodzi się kolejno, idąc wgłąb kamienicy. Na podłodze lśni stary, pięknie utrzymany parkiet. W gablotach leżą jedwabne szale i luksusowe dodatki, a na wieszakach można podziwiać kolekcję „ready to wear”. Magia szycia „su misura” zaczyna się nieco dalej, gdzie na półkach leżą boskie w dotyku belki kaszmirów i wełn, a w szuflady wypełniają tysiące katalogów z materiałami (Rubinacci mają podobno 200 000 belek materiałów vintage przechowywanych z pietyzmem przez lata, z których można uszyć coś współcześnie). Szycie na miarę (bespoke) tym różni się od dopasowania gotowego produktu (made to measure), że nasze ubranie powstaje od podstaw, wyłącznie dla nas. Finalnie powstaje jedyny taki egzemplarz na świecie, idealnie dopasowany do sylwetki i indywidualnych preferencji.
Luca przywitał mnie serdecznie i oprowadził po części sklepu (niedane mi jeszcze wtedy było zobaczyć salonu, w którym odbywają się przymiarki szytych na miarę strojów). Zaprowadził mnie również do pracowni, w której kilka osób, w tym dwóch przeuroczych starszych krawców, pracowało nad wykończeniem marynarek i spodni. Cały proces szycia odbywa się w Neapolu, mediolańskie studio dokonuje jedynie małych poprawek czy ostatecznych wykończeń. Kiedy skończyliśmy zwiedzanie, przyszła pora na omówienie mojej wymarzonej marynarki. Wiedziałam, że chcę klasyczny, dwurzędowy wzór, z szerokimi klapami, dwoma rozporkami, złotymi guzikami i jedwabną podszewką w bogate ornamenty. Byłam właściwie zdecydowana na kaszmir, ale Luca przekonał mnie do delikatnej wełny – kaszmir jest wymagający, lubi odpoczywać, a ja chciałam móc zakładać moją marynarkę jak najczęściej, czy do wieczorowej sukienki, czy do jeansów. Wykład o różnych rodzajach wełny, splotach, gramaturze trwał godzinę, bo wybierając tkaninę, musimy wziąć pod uwagę nie tylko sposób użytkowania, ale też klimat, nasze własne potrzeby i preferencje, a kiedy wszystkie propozycje są piękne, to naprawdę ciężko się zdecydować.
Nie łatwiej było z wyborem koloru, bo choć miałam po prostu zdecydować: granat czy czarny, to okazało się, że wariantów tych dwóch kolorów jest niezliczona liczba. Luca pokazał mi między innymi najczarniejszą z czerni, stosowaną do szycia smokingów, która sprawiała, że leżąca przy niej inna czarna tkanina wyglądała blado… Ostatecznie Luca zaproponował granat tak ciemny, że aż prawie czarny – kolor, który służy mojej karnacji i jest szalenie elegancki, ale nie aż tak formalny jak czerń.
To nie był jednak koniec trudnych decyzji: wybraliśmy jeszcze guziki, a na koniec także podszewkę. Standardowo marynarki są wyściełane gładkimi, jedwabnymi podszewkami, ale ja chciałam, żeby moja marynarka była trochę jak cicha woda: na zewnątrz klasyczna i elegancka, a w środku pełna koloru i ekspresji. Wybraliśmy piękny, złoto-błękitny jedwab bogaty w ornamenty, tak bardzo kojarzący mi się z Włochami. I wtedy przyszła pora na miarę. Nie miałam pojęcia, że będzie to proces tak szczegółowy. Luca biegał wokół mnie z centymetrem, a jego asystentka zapisywała pomiary, a było ich kilkanaście! Dowiedziałam się też, że każdy z nas ma w ciele pewne dysproporcje, które krawiectwo „su misura” ma dyskretnie zamaskować – na przykład zwykle jedno z naszych ramion jest nieco niżej niż drugie. W czasie miary doprecyzowywaliśmy też moje preferencje: czy wolę dłuższy, czy krótszy mankiet, na ile dopasowana ma być marynarka i dokładnie jakiej długości.
Wyszłam z butiku po prawie dwóch godzinach wyczerpana, ale szczęśliwa. Umówiliśmy się na pierwszą przymiarkę za kilka tygodni. To był 18 lutego 2020 roku i kiedy szłam pełnymi słońca mediolańskimi ulicami nie przyszło mi do głowy, że na tę przymiarkę przyjdzie mi poczekać ponad półtora roku i to z wielu powodów.
Na świecie rozszalała się pandemia, a ja niestety o zmieszczeniu się w założone na przymiarce wymiary mogłam tylko pomarzyć, bo wkrótce po powrocie z Mediolanu okazało się, że jestem w ciąży 🙂 Kiedy pandemia lekko wyhamowała, ja miałam w pasie jakieś dwa razy więcej niż zwykle, więc marynarkę musieliśmy chwilowo zawiesić na kołku 🙂 Ale jesienią 2021 roku wreszcie udało mi się wrócić do swoich kształtów i… do Mediolanu. Kiedy szłam na pierwszą przymiarkę, miałam duszę na ramieniu: bo choć oczywiście mogliśmy dopasować ubranie do większego rozmiaru (szyte na miarę stroje mają spory zapas i nawet po latach można je dopasować do zmieniającej się figury właściciela), to jednak zmieszczenie się w wymiarach sprzed ciąży miło połechtałoby moją próżność.
Luca zaprosił mnie do dużego salonu ukrytego na tyłach, za wąskim korytarzem. Stoją tam, oprócz krawieckich manekinów, również ogromne samurajskie zbroje, potężne skórzane kanapy i piękne, stare meble. Na to, że to w gruncie rzeczy jest to luksusowa przymierzalnia, wskazywały tylko ciężka kotara w rogu i wielkie lustra, pozwalające na obejrzenie swojej sylwetki z każdej strony. Luca przyniósł to, co miało się stać moją marynarką, czyli póki co „szkielet”. Byłam zaskoczona jak jest lekki (bez podszewki, guzików, wykończeń rzeczywiście marynarka ważyła tyle, co kamizelka). Kiedy ją założyłam, Luca upiął ją na mnie wprawnie i zawyrokował „tale e quale” – identycznie, w sam raz, czyli mieścimy się w wymiarach sprzed półtora roku. Szybko dokonaliśmy poprawek: wydłużyliśmy całość, dopracowaliśmy szczegóły, choć okazało się, że naprawdę niewiele było do dopasowania – materiał leżał idealnie i nawet najtrudniejsze w damskiej marynarce elementy takie jak rękawy od razu były takie, jak trzeba.
Po kilku dniach pojawiłam się w atelier ponownie: tym razem na ostatnią miarę przed wykończeniem stroju. W międzyczasie moja marynarka przeleciała się do Neapolu, a z powrotem wróciła już całkiem odmieniona: nadal bez podszewki i guzików, nadal cała w szwach technicznych, ale już choć odrobinę przypominająca siebie. Ponieważ nie chciałam odwlekać odbioru marynarki aż do czasu kolejnej wizyty w Mediolanie (bo jej wykończenie to kolejne tygodnie pracy), umówiliśmy się z Luką, że wyśle ją do mnie, kiedy będzie gotowa, a ja przyjdę jeszcze na ostateczną akceptację, kiedy będę znów w pobliżu.
Wielkie pudło z marynarką starannie umoszczoną na wieszaku przyszło dokładnie w moje urodziny! Najlepszy podwójny prezent, jaki mogłam sobie zafundować! Każdy centymetr mojego nowego stroju jest tak starannie wykończony, że aż miło po prostu na nią patrzeć. Wiele ręcznych szwów wykonano tak starannie i równiutko, że aż ciężko uwierzyć, że wykonała je ludzka ręka. Materiał jest genialny, pięknie układa się na ciele, a moja wymarzona, włoska podszewka cieszy mnie za każdym razem, kiedy zakładam marynarkę. Moja jedyna taka na świecie. Spełnione marzenie. Wielka nagroda i frajda.
Szycie na miarę to nie tylko to, co dostajemy ostatecznie na wieszaku, to całe doświadczenie i jestem bardzo wdzięczna, że było mi dane to przeżyć, kto wie, może nie po raz ostatni! Cieszę się, że sprawiłam sobie taki prezent, bo ciężko na niego zapracowałam i na każdym kroku jego powstawania to była prawdziwa i wielka frajda! A póki co? Noszę kiedy tylko mogę i pękam z dumy, że mam coś jedynego na świecie!
Super 😉